Tyle się naczytałem relacji typu "umarłem na biegu, srałem, przez bufety szedłem spacerem", na końcu których okazywało się, że delikwent pobiegł ostatecznie po 4:15 na km



Czy to może być racjonalna taktyka nawet wtedy, gdy nie umieramy? Żeby między bufetami móc pobiec szybciej?
W Bydgoszczy trochę umierałem - tak nie do końca, bo 4:30-4:40/km byłem w stanie trzymać. Zdecydowałem się zwalniać na bufetach do marszu. Po każdym bufecie patrzyłem na zegarek - tempo nie spadało jakoś dramatycznie. Drugą pętlę ogarnąłem po 4:40 - za wolno, ale zakładałem, że gdybym zacisnął zęby i biegł w trybie ciągłym, wcale nie byłoby szybciej.
Więc potem, już na spokojnie, policzyłem sobie: ile kosztuje mnie przejście przez bufet spacerem zamiast przebiegnięcia? Niekoniecznie przez cały bufet (szczególnie jeśli mówimy o kilkudziesięciometrowej strefie wodopojowej jak w IM czy Challenge). Jeśli na 10 sekund zwalniam z 13 km/h (tempo półmaratonu w tri, mam nadzieję) do 6 km/h (tempo marszu), to przez 10 sekund przemieszczam się o 7 km/h, czyli 2 m/s wolniej. Tracę tym samym 20 metrów, czyli ok. 5 sekund w tempie połówki.
5 sekund kary za przejście bufetu. Przy bufetach rozmieszczonych co 2,5 km, odrobienie tego wymaga przyspieszenia między bufetami o 2 s/km w porównaniu z "normalnym" zakładanym tempem biegu. Dużo? Chyba nie. Dzięki marszowi na bufecie zyskujemy co najmniej jeden kubek płynu więcej, no i jest to zawsze 10 sekund aktywnego odpoczynku. Dodatkowo bieg ciągły zamienia się w interwałowy, co nawet przy krótkich aktywnych odpoczynkach pomaga, jak wiemy, głowie ("do następnego bufetu!").