
Po tym przydługim wstępie postaram się skrobnąć opis tych zawodów ze swojej perspektywy. Robię to z bardzo egoistycznego powodu, mianowicie szukam wszelkich punktów zaczepienia, które pozwolą mi wrócić do treningu i spróbować "odbębnić" jeszcze w tym roku zawody na które (tak jak na Sieraków) zapisałem się w zeszłym roku, czyli 1/2 Poznań i 1/2 Wolsztyn.
JBL Sieraków 1/4IM 29.05.2022
Po relacji kolegi, który debiutował w tych ekstremalnych (jak na debiut) warunkach na 1/8 dzień wcześniej wiedziałem, że muszę mocno trzymać kciuki za pogodę by przez jedną dobę choć troszkę się poprawiła. Życzenie powodowane chęcią pozbycia się choć jednego przeciwnika z tej nierównej walki. Na szczęście tak się stało. I jedynym przeciwnikiem jakiego miałem byłem ja sam


Wbity w piankę ruszyłem z moimi kibicami na start. Słoneczko zaszło za chmury, coś tam zaczęło wiać, ale nie w takim stopniu, żeby utrudniać cokolwiek. Pierwsze w tym roku wejście do jeziora, wlanie wody pod piankę, chwila telepawki i ustawiam się w kolejce do startu. Kilka minut oczekiwania, wystrzał jakiejś armaty i przód stawki rusza. Ustawiłem się przy plakietce 20min. Pytam ludzi w około czy oni też zakładają płynąć ok 20min. a oni na mnie jak na wariata, o co mi chodzi. Zostałem w tej grupie. Roling start po 4 osoby. Wejście do wody w stylu Micza Biukanona, ale nie pędzącego na ratunek, tylko wypatrującego obiektu westchnień w świetle zachodzącego słońca. Idę jak najdłużej, aż do momentu, gdy zaraz stracę grunt pod nogami, no cóż teraz nie mam już wyboru, kładę się na wodę i tak naprawdę zaczynam.
Pierwsze metry, oddech szybko wyrównany, zimna woda nie przeszkadza, ścisku prawie zero, zapowiadało się super pływanko. Niemniej bardzo szybko okazało się, że nie będzie super. Z prawej strony szyja zaczyna lekko piec i już wiem, że będę cierpiał. Mam budżetową piankę, przyśpiesza mnie i to znacznie, ale płacę za to otarciami szyi. Po pierwszym użyciu tej pianki wiedziałem, że zawsze, ale to zawsze musze mieć na szyi naklejony tejp. Niestety tym razem nie jak Micz tylko jak słoń, Słoń Trąbalski...zapomniał. Wyleżenie na prawej ręce- zimna woda obmywa otarcie, pociągniecie prawą ręką- pianka trze szyję niemiłosiernie. Mimo tych przeciwności stała nawigacja na boję, żeby nadkładać jak najmniej dystansu. Mijam kilka osób w zasięgu mojego wzroku. Na ostatnich 100-200 metrach z dwóch stron podpływają dwie osoby i w tym momencie włącza się duch rywalizacji, powodowany też świadomością tego, że to ostatni moment dzisiejszego dnia kiedy mogę się choć trochę pościgać

Doczłapuję do roweru, chwila walki z pianką, gacie rowerowe na lajkrowe spodenki biegowe, bezrękawnik na koszulkę triathlonową, kask i okularki i lecę. Przebiegając przez belkę okazuje się, że lewy but zamiast z przodu mam złapany recepturką z tyłu, nici z szybkiego wskoczenia na rower. Na zdjęciach orga doskonale widać na cykniętej serii, że w pierwszej chwili nie zakumałem że źle ustawiłem pedały


Zaczyna się standardowa procedura oglądania ludzi którzy mnie sukcesywnie mijają. Jestem do tego przyzwyczajony, ale tu skala zjawiska jest jeszcze większa. Takim stanem rzeczy jak zawsze staram się nie przejmować i nawet mi wychodzi. To czym zaczynam się przejmować jest pierwsze pieczenie czwórek w trakcie pierwszego podjazdu. Oj będzie ciężko. Zrzucam z blatu i do końca zawodów jadę na małym przełożeniu z przodu. Każdy zjazd napędzam się max 20-30m i później lecę w dolnym chwycie bez pedałowania, kolejny podjazd pieczenie czwórek, kolejny zjazd bez pedałowania. I tak do T2. Wolno ale skutecznie

Rower zostawiony, buty na nogi, które w tym momencie były nogami bohatera jednej z dawnych lektur szkolnych o tytule "Plastusiowy pamiętnik".
Biegnę na czuja, dozując tempo, które czułem, że pozwoli mi dotrzeć do mety, co w tym momencie stało się celem nadrzędnym, ze względu na czekające na wbiegnięcie z tatą na metę dzieciaki. Wolnym tempem, bez postoju na punktach poruszam się do przodu. Bałem się, że każde zatrzymanie może być tym ostatnim. Końcówka pierwszej pętli, szybki marsz na serpentynie i zaczynam drugą pętelkę. Mijam moich kibiców i to upewnia mnie w przekonaniu, że nie wiem jak, ale musze dotrzeć do mety. Na 1km przed metą na lekkim podbiegu głowa przegrywa i przechodzę do marszu. I to był wielbłąd, ponieważ skurcze mięśni czworogłowych obu nóg (pierwszy raz w życiu) paraliżują moje ciało. Lewa noga ciągnie mniej, wiec stojąc na niej, opieram się o drzewo i naciągam tą mocniej skurczoną, po chwili zamiana. Próbuję biec, znowu skurcze, tym razem sięgam po moją "tajną broń" czyli żelki kofeinowe. Zjadam je łapczywie, licząc że oszukana głowa spowoduje odpuszczenie skurczy i tak o dziwo się dzieje. Zaczynam delikatny bieg, skurcze odpuszczają, a ja już wiem, że dotrę do mety. Wbiegam na stadion, widzę dzieciaki, łapię je za ręce i wbiegamy razem na metę. Zrywamy szarfę i padam za linią mety, tym razem łapią mnie skurcze dwójek, a pani wolontariuszka mi mówi, że belka pomiaru czasu jest 2m przede mną. Jedyne co mi się udaje to na czworakach przejść przez belką pomiaru czasu. Coś tam dyszę, coś tam sapię, ale w końcu prostuję "dumnie" pierś po medal, medal za ukończenie, ale jakże ważny z perspektywy ostatniego roku.
Z kronikarskiego obowiązku:
Pływanie: 00:18:10
T1: 00:07:38
Rower: 01:33:46
T2: 00:02:21
Bieg: 00:57:08
Łącznie: 02:59:03