Hej,
obiecałem dłuższą relację - zatem do dzieła 1/2 IM Ślesin z mojej perspektywy:
Zacznijmy od tego, że start to 1.szy start w tym roku po długiej przerwie Covidowej. W sumie to nawet na Ślesin się nie zapisywałem tylko przesunąłem pakiet z innych odwołanych zawodów. Byłem dość wypoczęty, bo ostatnie dni trochę pobolewało mnie kolano więc po środowym krótkim biegu odpuściłem zupełnie i wyszedł taki trochę przymusowy tapering.
Dojazd i wstawianie rowerów bez problemów - choć wszystko odbywało się w strefie zmian, bo nie było tradycyjnego biura zawodów. Po prostu wchodziło się do strefy gdzie czekał pakiet startowy. Z nowości koronawirusowych trochę zmroziły mnie informacje przedstartowe, że na rowerze dla 1/2 IM będzie tylko 1 punkt z wodą a na bieganiu także tylko butelkowana woda na punktach. Ze względów sanitarnych zero lodu, bananów czy innych rarytasów. (Podczas biegu wyszło w praktyce, że ostatecznie dawali też Powerade.) Wpłynęło to na moją taktykę "żywieniową" - na rower żele 10szt w bidon, w torebkę na mostek trochę płatków "jaśki" do przegryzania, na kierownicy woda do uzupełniania w trakcie. Dodatkowo w strefie zostawiłem sobie butelkę coli i 2 awaryjne żele na bieg. z nowości sprzętowych na etap pływacki zabrałem Predatory w wersji przyciemnianej ze szkłami mirror zamiast zwykłych - sprawdziły się bardzo dobrze - słońce nie oślepiało miałem fajną widoczność.
W nocy przed zawodami coś tam popadało ale w dzień startu prognoza była dla mnie złowieszcza - słońce i upał...
No to zaczynamy zawody:
Pływanie:
Odbyło się w formule rolling startu, którą bardzo lubię. Nie pchałem się zbytnio do przodu, wystartowałem sobie w środku stawki i zacząłem płynąc swoje. Plan był żeby zachować spokój oddechowy + długie ruchy i tego się trzymałem. Woda w Ślesinie okazała się bardzo przyjemna do pływania - całkiem czysta, bez zielska, dość ciepła ale nie zupowata. Płynąłem swoje z oddechami na 2 na obie strony a nawet spore fragmenty z oddechem na 3, bez przesadnego forsowania tempa za wszelką cenę. Nawigacyjnie też dałem radę - patrząc na ślad GPS chyba nie mogło być lepiej... W wodzie parę osób wyprzedziłem i dopłynąłem do wyjścia. Czas 34:23 średnio ok 1:49/100m. Jak już wspominałem z czasu pływania jestem zadowolony i dodatkowo z tego, że wyszedłem całkiem świeży z wody.
T1: dobieg pod lekką górkę do strefy. Tam luksusowo założyłem sobie skarpety i buty i lecimy na rower.
Rower: Na etap przygotowałem sobie taki setup: Stary garmin na quickmount na bidonie areo na kierownicy (z wyświetloną tylko mocą), zegarek na ręce przez całe zawody z czasem, prędkością itp itd.
Z racji debiutu w tej imprezie nie znałem trasy w Ślesinie i na 1 okrążeniu miałem plan na spokojną jazdę (plan był na okolice 230-240W) a potem się zobaczy... Tu niestety zaczęły sie przypały i życie brutalnie zweryfikowało moje plany. Na pierwszym progu zwalniającym (przez który przyznaję przeleciałem trochę za szybko) garmin leci z kierownicy na ziemię. Stop, zawrotka, szukanie zegarka - jest, cały. Jestem już poważnie w....wniony ale montuję zegarek na bidon na tych nieszczęsnych gumkach i jedziemy dalej. Cisnę swoje trzymam moc, po zakrętach nie przesadzam z rozpędzaniem i lecą kolejne kilometry. Trzeba zacząć wciągać żele - biorę rękę do tyłu i dociera do mnie że bidonu z żelami brak. Nawet nie wiem kiedy go zgubiłem (czy przeoczyłem ratując garmina czy może potem?). Wtedy dotarło do mnie, że jestem około połowy pierwszego okrążenia na rowerze a praktycznie nie mam jedzenia tylko trochę "jaśków" i wodę. Dziwne myśli mnie nachodziły. Postanowiłem szukać mojego bidonu na drugim kółku i się po niego zatrzymać. Niestety nie znalazłem, jaśki poszły dość szybko i zaczęło się "umieranie". Na plus było to, że na punkcie można było pobrać wodę na każdym kółku (a nie tylko 1 raz jak zapowiadano w Racebooku). Tak czy inaczej ten rower był dla mnie ciężkim przeżyciem, czułem jak słabnę i nogi nie mają z czego kręcić. W głowie tylko jedna obsesyjna myśl - jak dojadę do strefy czeka na mnie cola! Możecie się śmiać ale była to jedyna rzecz, która mnie motywowała do dalszej jazdy. Co tu więcej pisać - byłem zdołowany. Czekałem tylko aż jeszcze złapię gumę. Wtedy na prawdę walnął bym ten rower do rowu i się położył... Tempo słabe, samotna jazda ale te km jakoś zeszły. Ostatecznie czas roweru to 02:42:04. (przed starem liczyłem na okolice 2:30). Czyli słabo.
T2: Nie muszę chyba pisać że zacząłem od picia coli? Potem założyłem buty i biegniemy.
Bieg: Cola dała mi duży strzał energii z cukru i odrobinę nadziei, że coś tam jeszcze mogę powalczyć. Pierwszą pętlę (z 4) poleciałem w okolicach 4:45/km. Potem niestety doping cukrowy przestał działać i tempo na 2-gie i 3-cie spadło na 5:10-5:15/km. Sytuację z upałem troszeczkę ratowała kurtyna wodna i samozwańcze punkty polewania, z których namiętnie korzystałem. W połowie biegu już nawet przestałem patrzeć na zegarek - cel był prosty – „umieraj w kierunku Mety”. Ostatecznie na ostatnich paru km trochę przyspieszyłem nawet trochę i z czasem 01:46:58 skończyłem ten etap.
Jak pisałem wcześniej - razem dało to czas 05:09:13.
Po mecie natychmiast wlazłem do jeziora gdzie solidnie się nawadniałem izo.
W świetle tego co się wydarzyło jestem umiarkowanie ale zadowolony. Tzn. wiem, że zawaliłem rower ale cieszę się że dotarłem do Mety i mam nową życiówkę na 1/2 IM.
Za 2 tygodnie w Nieporęcie postaram się żeby znowu mieć nową;)