Historia pewnego zbiegu przypadków zwanego pechem...
Otóż dociągnąłem do końca listopad - listopad był super i wyglądał mniej więcej tak:
-pływanie 37,5km
-rower 430 km
-bieg 140 km (ze dwa biegi wypadły)
Objętość większa niż w lipcu czy czerwcu! Przy zdecydowanie lepszym samopoczuciu, motywacji i generalnie z lekką głową
Było pięknie no ale nastał grudzień
Zbyt pięknie by było gdybym mógł tak dalej trenować.
Otóż problemy zaczęły się pierwszego dnia wyjazdu. Ciepło.. wilgotno... odezwała się zatrzymana ósemka - cały tydzień na przeciwbólowych. Spuchnięty na tyle, że nie mogłem jeść, coś tam popływałem. Dość mało przyjemnie się zaczęło. Drugiego dnia robiliśmy zdjęcia w wodzie, ot co nic groźnego! Przyszłą fala, niosłą spore kamienie.. Jak mnie ustrzelił taki głaz 20x20, albo raczej moją kostkę i łydkę, to mogłem wabić pewnie rekiny na krew
porozcinana - a wiadomo, że tropiki to najlepsze warunki dla ran
tak więc w sumie nie spuchło - miało być okey. Dwa dni wycieczek po wsypie, świątynie schody - dużo schodów. Po trzech dniach
kostka spuchnięta jak balon, wściekle czerwona, półżartem półserio narada czy amputować
Całe szczęście jakoś z tego udało się wykaraskać, ale nie biegałem jeszcze - może by tak jutro? No ale to dopiero tydzień z głowy. Po powrocie ofc atak grypy, na szczęście odparty i zakończony ekstrakcją ósemki - kolejne dwa tygodnie
Tak więc w grudniu przetrenuje raptem tydzień. Na basen mogę wrócić po świętach, na rower dzisiaj, jutro spróbuje pobiegać... Pamiętacie pecha z przebiciem dwóch kół na połówce w Poznaniu? nieszczęścia zdecydowanie chodzą parami albo stadami